piątek, 26 września 2014

Zjadłbym taki Twój chleb z masełkiem. Oj, jak ja bym go zjadł! Czyli chleb orkiszowy na zamówienie.



Od jakiegoś dłuższego czasu, była taka dziwna cisza w związku z tematem chleba. Wiedziałam, że ta cisza nie mogła być zbyt długa, ale siedziałam cicho i nie wychylałam się z propozycjami pieczenia. Powody proste - ciepło za oknem, rok szkolny w fazie rozbiegowej i jakoś tak nastroju nie było.
Zaczęło się dość niewinnie, wpierw Ka rzucił tak niby w powietrze, że dawno nie piekłam chleba. Następnego dnia, że dawno nie było mojego chleba. A już kolejnego dnia, przestał owijać w przysłowiową "bawełnę" i powiedział wprost - "zjadłbym Twój chleb z masłem czosnkowym, taki ciepły...". To było pewne że tak łatwo nie odpuści...
Ale żeby obraz był pełen, to tego samego dnia przyszedł młody i jakby czytał w myślach ojca swego, zakomunikował że zjadłby taki chleb z masłem czosnkowym. Zmowa?
I jak myślicie? Miałam jakieś wyjście? Takie "drobne" aluzje ciężko było hmm.. ominąć.
I tak, wybór był prosty. Chleb orkiszowy. Nawet nie pytałam z czym, bo każde powiedziało by co innego. Jedno że z ziarnami ale bez słonecznika, drugie że ze słonecznikiem ale bez dyni, a trzecie że z czarnuszką ale bez kminku... I bądź tu mądry, mając takie stado! Zdałam się na swój wybór, dla każdego coś miłego. A co! Wsypałam wszystko po trochu. I nikt nie marudził, zajadali smarując masłem czosnkowym. Nawet kawałek udało mi się odkroić i zanieść koleżance. Dobrze, że miałyśmy ten kawałek chleba, bo mogło by być ciężko. Wyobraźcie sobie trzy godzinny koncert muzyki współczesnej! Pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia... komentarz zbędny... ale chleb wyborny!
Ciasto to baza, możecie dodawać swoje ulubione składniki. Od różnorodnych ziaren i pestek po suszone pomidory, kawałki sera, oliwki, zioła i przyprawy. Ja bardzo lubię z oliwkami i suszonymi pomidorami. Wersja poniżej, to wersja ulubiona mojego stada:)  
Ah, zapomniałabym dodać, że chleb jest bardzo prosty i nie wymaga wyrastania i wyrabiania.Wystarczy wymieszać wszystkie składniki i zostawić na noc:)



Chleb orkiszowy z pestkami dyni, słonecznika, siemienia lnianego i czarnuszką: 

250 g mąki orkiszowej jasnej 
250 g mąki orkiszowej razowej 
1/4 łyżeczko drożdży suszonych 
1 łyżeczka drobnej soli morskiej
1/4 łyżeczki czarnuszki 
450 ml letniej wody
po garści pestek dyni, słonecznika, siemienia lnianego złotego i ciemnego.

Do miski wsypać wszystkie składniki, dodać wodę i wymieszać widelcem, tylko do połączenia się składników. 
Miskę przykrywamy folią spożywczą i odstawiamy na 12 h ( najlepiej na noc) do wyrośnięcia.
Powstanie nam włoski typ ciasta chlebowego. Delikatnie się zakwasi.
Po tym czasie, wyciągamy ciasto na oprószoną mąką stolnicę. Podsypujemy mąką ciasto i składamy jak kopertę. Następnie formujemy z ciasta kulę i wkładamy do koszyka do wyrastania chleba, koszyk wysypujemy mąką. W czasie wyrastania ciasta, do zimnego piekarnika wstawiamy garnek żeliwny z pokrywką i nastawiamy temperaturę 250 st. C. Gdy piekarnik będzie nagrzany, a ciasto zwiększy swoją objętość, wyciągamy garnek i wkładamy do niego ciasto. UWAGA naczynie będzie bardzo gorące! Zamykamy garnek i wstawiamy do piekarnika skręcając temperaturę do 230 st.C. Pieczemy tak 30 min. Po tym czasie ściągamy pokrywkę garnka i dopiekamy chleb jeszcze ok 10-15 minut, do czasu zrumienienia się skórki.
Gdy chleb jest upieczony, wyciągamy go z garnka i studzimy na kratce.


U nas chleb nie ma zbytnio szans na wystygnięcie, bo cóż może być przyjemniejszego niż ciepły chleb i rozpływające się na nim masło? Nic więcej nie trzeba do pełni szczęścia!

czwartek, 11 września 2014

A kto to będzie obierał? Nie martw się, rozdamy! Czyli mieszczuch w lesie kontratakuje !



Pamiętacie jak pisałam o naszej wyprawie na grzyby? Tym razem, to ja byłam inicjatorką kolejnej wyprawy. Pewnie myślicie, że pająki mnie zniechęciły? Otóż nie! Na kolejną wyprawę byłam doskonale wyposażona, no może doskonale to zbyt dużo powiedziane... Ale wiedziałam z czym mam do czynienia i na jaki atak się przygotować.
Tym razem, nie nastawialiśmy budzików na 7.00. Miał to być miły i rekreacyjny wyjazd do lasu, bez specjalnego nastawienia na wielkie zbiory. Ale profilaktycznie wzięliśmy dwa kosze;). Tym razem, nie było w planie awarii dopływu ciepłej wody, ani nic podobnego. Czyli szybka akcja zmycia z siebie stada pająków nie była zagrożona. Totalny luzik! Piękna pogoda, cieplutko, słoneczko świeciło, wymarzona pogoda na grzyby. Oczywiście jako rasowy mieszczuch,zabrałam ze sobą, tak na wszelki wypadek, bluzę, kurtkę przeciwdeszczową i szal. Nigdy nie wiesz kiedy cię zaskoczy zmiana pogody. A lepiej być ubezpieczonym. Normalnie wyposażenie ubraniowe tak różnorodne, jakbym co najmniej wybierała się w Tatry wysokie, a nie 30 km za Warszawę.
Jak tylko wsiadłam do samochodu, zaczęło się moje prychanie i parskanie że gorąco, duszno itp. Wyobrażacie sobie kobietę, która w aucie wygina się i pręży aby zdjąć wpierw kurtkę, potem bluzę i na koniec odwiązać szal tak, żeby nie stworzyć sobie śmiertelnej pętli na szyi ? A to wszystko przy świadomości bezpieczeństwa drogowego - pasy zapięte. Akrobacja bardziej wyczynowa, niż akrobaty cyrkowego!
Po wysupłaniu się z tych więzów własnego ubrania, mogliśmy spokojnie jechać dalej!
Po dojechaniu na miejsce, mieliśmy bez żadnego spięcia zrelaksować się w lesie. Jasne, pierwsze co usłyszałam od Ka, to było zdanie, które relaksu nie wprowadza " kto pierwszy znajdzie jadalnego grzyba... ".I zaczęło się, od wkroczenia w zarośla, wzrok wyostrzony, słuch tez bo przecież grzyb może rosnąć a ja go usłyszę! Czyli wyścig i presja znalezienia pierwszego! A co było? TO!



Pierwsze co Ka usłyszał to, AAAAAAAA!!!! I ten oto wielki, włochaty pająk, prawie wylądował mi w moim kokonie misternie upiętych włosów! Widzicie jakie ma włochate nóżki? I był wielki! 
Bardzo szybko znalazłam sposób walki z jego przyczajonymi na mnie braćmi, myślałam że będę szybsza w przewidywaniu ich ataku. 




Pełne uzbrojenie! Mieszczuch pełną gębą... łaziłam po krzaczorach wymachując kijem, niczym Pan Wołodyjowski swoją szabelką. 
Podziałało do momentu, kiedy moim oczom ukazało się pole grzybowe, specjalnie piszę pole grzybowe, ponieważ było ich tam około 12 sztuk. Ukucnęłam, zbierałam, ciachałm nożykiem przedzierając się przez jagodowe krzaczki. Z tej radości, pochłonięta euforią zbieractwa pozostawiłam swoją "szabelkę"... 
Dalej nie muszę opisywać co działo się przez kolejne 2 h... 
Efektem naszego zbieractwa były dwa kosze, wypełnione przepięknymi grzybami.



     

Oczywiście, kiedy wsiedliśmy do naszego czołgu (nasz samochód, poprzez swój kolor militarny otrzymał tak urocza nazwę), pierwsze uczucie jakie pojawiło się tuż po wielkim zachwycie zbiorem, było przerażenie wieczornym skrobaniem i krojeniem grzybów. Ale najlepsze pomysły powstają podobno spontanicznie, to i nasz był planem genialnym - oddamy w prezencie! Szybko zrobiliśmy rozeznanie, kto lubi?  Udało się obdarować znajomych. Radość ze zbieractwa - ogromna, radość z nie obieractwa - nie do opisania! 



A tak na przyszłość, gdyby komukolwiek z Was przytrafiło się wybrać na grzybobranie, polecam sposób na przetworzenie dużej ilości grzybów. 


Smażone grzyby na maśle: 

Ciężko tu operować gramaturą, ale sposób jest tak prosty, że na pewno wyczujecie proporcje. 

Składniki:

kosz grzybów
kostka masła 
2 cebule białe
sól 
pieprz 
woreczki śniadaniowe

Grzyby czyścimy i kroimy w plasterki. Cebulę kroimy w drobną kostkę i delikatnie podsmażamy ja na 2 łyżkach masła.
Kiedy cebula nabierze złocistego koloru i zmięknie dodajemy pokrojone w plasterki grzyby. Doprawiamy solą  i pieprzem. 
Smażymy do momentu aż grzyby zmiękną i powstanie nam sos. 
Przesmażone grzyby odstawiamy do przestudzenia. Kiedy sos będzie całkiem chłodny, pakujemy po 3- 4 łyżki sosu do woreczków śniadaniowych. Zamykamy woreczki i tak przygotowane paczuszki, wsadzamy do zamrażarki. 
W razie potrzeby odmrozić i dodać do sosu grzybowego, mięsa, farszu itp. 
Doskonały sposób, który na pewno sprawdzi się w okresie świątecznym np. do zupy grzybowej czy farszu na pierogi ( po wcześniejszym zmieleniu). 



Miłego zbieractwa! Polecamy:) 

środa, 10 września 2014

Jesienny terroryzm. Czyli upieczesz nam szarlotkę?



Okres terroryzmu jesiennego uznaję za rozpoczęty! Zaczęło się, chodzą i jęczą po kontach, dopadają w najmniej oczekiwanym momencie. Myślicie że jesienne wirusy? Otóż nie! To moje stado, łazi za mną i pyta czy upiekę im szarlotkę.
Kiedy tylko kończą się wakacje, czekam aż padnie to magiczne pytanie. To pytanie, pada zawsze z zaskoczenia np. podczas rozmowy o zupie czy zwyczajnej rozmowie o codziennym planie zajęć.
Ale nie myślcie, że jest to takie zwykłe pytanie o upieczenie szarlotki. O nic bardziej mylnego. Jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie, a już zaczynają mi grozić. Tak grozić! Że sami upieką szarlotkę!
Doskonale wiedzą jakiego argumentu użyć. Kiedyś Ka i młoda, z powodu mojego szarlotkowego buntu, postanowili że sami upieką szarlotkę. Myśleli, że to ot takie tam upieczenie. Wyszłam z domu, nieświadoma tego co zastanę jak wrócę. Po powrocie, od progu wiedziałam że coś się święci. Nie witali mnie napadem przytulaków, a intensywny zapach cynamonu i goździków zaatakował moje nozdrza, tuż po przekroczeniu progu. Rzucili gdzieś z głębi kuchni jakieś "cześć" i tyle. Wchodzę do mojej kuchni i co widzę, Ka i małą M stojącą na krześle, umazanych w cieście o nieznanym mi składzie, a w garnku jabłka utopione w cynamonowo goździkowym wywarze. Zadając pytanie " co robicie?" już wiedziałam, że nie chcę usłyszeć odpowiedzi...słowa, które od paru dni brzęczy mi w uszach... SZARLOTKĘ!
Baa, jeszcze z ogromną satysfakcją w ich głosie usłyszałam " wyjdź z NASZEJ kuchni!". Tym większą mieli przyjemność, bo to zazwyczaj moje słowa do nich kiedy robię coś w kuchni, a oni kręcą mi się pod nogami. Kolejne pytanie o przepis, utwierdziło mnie w przekonaniu, iż będzie to kulinarne dzieło sztuki. Nie będę tu pisała z czego było ciasto...
Efekt końcowy był taki : gruba warstwa " ciasta kruchego" tak twardego, że ściany można by rozwalać. Dodatkowo centymetrowa warstwa " jabłek" a na to kolejna warstwa owego ciasta.
Ale dzielnie spróbowałam ich szarlotki, wyjadaliśmy tylko to co mokre, bo reszta w gardle nieco stawała. Przydałaby się popitka;) Po takiej historii, doskonale wiedzą, że nie warto ryzykować swoich zębów i żołądków kulinarnymi wytworami.
Teraz wiedzą, że prędzej czy później ulegnę. I choć na samą myśl o obieraniu jabłek aż mną trzęsie, to piekę im szarlotkę.
Tylko nie myślcie że nie lubię szarlotki! Lubię, jest to jedyna postać jabłek jaką lubię. Problem jest natury nieco innej. Kiedy upiekę blachę niemałą, tej że szarlotki, moje stado twierdzi, że przecież zostanie coś na " jutro". I nie będę musiała piec kolejnej tak szybko. Jak myślicie zostaje? I kiedy pada pytanie o upieczenie szarlotki?








Szarlotka na kruchym cieście z żurawiną i orzechami włoskimi :

Ciasto kruche:

3 szklanki mąki
1/2 szklanka cukru
4 żółtka 
200 g masła w temperaturze pokojowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżeczki cukru waniliowego
1/2 szklanki zimnej wody

Mąkę przesiewamy przez sito. Masło kroimy na drobną kostkę i zagniatamy z mąką do uzyskania sypkiej masy. Dodajemy żółtka, cukier, cukier waniliowy proszek do pieczenia oraz wodę. Zagniatamy szybkimi ruchami ciasto do uzyskania jednolitej masy. Staramy się zagniatać ciasto krótko. Długo zagniatane ciasto, podczas pieczenia stanie się twarde.
Gotowe ciasto dzielimy na dwie równe części. Każdą część zawijamy w folię spożywczą i odstawiamy do schłodzenia na 1.5 h do lodówki. 

Farsz jabłkowy: 

5-6 dużych kwaśnych jabłek
150 g suszonej żurawiny
100 g orzechów laskowych 
50 g rodzynek 
2 łyżeczki mielonego cynamony
1,5 łyżeczki mielonych goździków
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego 
1 łyżka miodu

Jabłka obieramy ze skórki i ścieramy na tarce o grubych oczkach. 
Dodajemy żurawinę, orzechy włoskie, rodzynki, mielony cynamon, goździki, imbir oraz ekstrakt waniliowy i mód.
Mieszamy dokładnie. Odstawiamy do lodówki na 1 h. 
Dużą blachę do pieczenia bądź dużą tortownicę smarujemy masłem. Wyciągamy przygotowaną i wcześniej schłodzoną część ciasta kruchego. Ciasto ścieramy na tarce o dużych oczkach. 
Starte ciasto rozsypujemy na dnie blachy i lekko ugniatamy palcami aby przestrzenie między kawałkami ciasta delikatnie się połączyły. Na tak przygotowany spód wykładamy farsz jabłkowy. Rozprowadzamy dokładnie łyżka. 
Z lodówki wyciągami druga część ciasta. Ścieramy na tarce o grubych oczkach i rozsypujemy na farszu jabłkowym, Nie ugniatamy ciasta. Wierzch ciasta możemy posypać dodatkowo cukrem migdałowym dla smaku. 
Blachę z ciastem wstawiamy do nagrzanego piekarnika o temperaturze 180 st. C. Pieczemy 40 minut. do momentu aż ciasto zacznie przybierać złocisty kolor.
Upieczone ciasto wyciągamy z piekarnika i pozostawiamy do ostygnięcia. Kroimy na dowolnej wielkości kawałki. 
Jeśli mamy ochotę, do farszu jabłkowego możemy dodać pokrojone w kostkę śliwki. Nadadzą nam bardziej kwaskowatego smaku. 
Moja szarlotka ze zdjęć jest z dodatkiem śliwek:) 




piątek, 5 września 2014

Nasz pies ma smaka na wybranego chrupaka! Czyli psia micha.


Dziś nieco inaczej, nie będzie postu z przepisem na jakieś pyszności ani historii związanych z jedzeniem. Dziś będzie nieco zwierzęco, ale też kulinarnie. Psia micha! 
Widzicie tego tam na górze? Ten osobnik nazywa się Grass (oficjalnie;)) i jest psem, który trafił do nas ze schroniska na Paluchu. Kilkakrotnie wspominałam o nim we wcześniejszych postach. Wybór imienia dla niego nie był zbytnio trudny, na jednym z pierwszych spacerów, pierwsze co zrobił, to zaczął maniakalnie ocierać się o trawy, takie  wysokie, ot taka przyjemność i tak został Grass.
Ocieractwo o trawy zostało mu do teraz.





Taki nasz szorstek, na nieproporcjonalnych, długich łapach, strasznie kudłaty, przez co ostatnio miał odkurzane futro. Dosłownie odkurzane odkurzaczem! Przyszedł taki moment, kiedy ilość wypadającej sierści z tego kłaczastego potwora, przerosło tempo zbierania latającego futra po podłodze. Ka włączył odkurzacz na najniższe obroty, co by się sierściuch nie przestraszył i aby nie zassać mu skóry, usiadł na podłodze i miło mówiąc do niego odkurzał go. 
Ale mogłabym tak opowiadać historię za historią o tym zwierzu futerkowym, a tu post miał być o kulinariach! 
Zawsze myślałam, że psy ze schroniska to osobniki, które zjedzą wszystko... ależ jak bardzo można się mylić. W swoim szczęściu trafiliśmy na jednego z bardziej wybrednych potworów! W pierwszej chwili pomyślałam, biedaczek siedział w klatce, nie miał co jeść, ugotuje mu dobre jedzenie, przytyje...a, bo chyba zapomniałam wspomnieć że nasz piesozwierz to taki szkieletor. Zaczęłam gotować mu kurze serduszka, wątróbki, żołądeczki... cuda wianki na patyku. Do tego ryż i miało być super. I to był nasz błąd. Rozpieściliśmy dziada!  Po konsultacji z weterynarzem, postanowiliśmy przejść na suchą karmę. Taką wysoko energetyczną, że niby miał po niej przytyć... myślicie że przytył? A skąd! Nadal straszy wystającymi żebrami! Na szczęście sierściuchosław jest zdrowy, taka jego uroda. I choćbyśmy nie wiem jak się starali żeby przytył, będzie szkieletorem pokrytym futrem. 
A propos futra, na naszym osiedlu dostał ksywkę " wyciorek" , podobno przypomina taki wycior do butelek. Druciak na czterech łapach;) 
Wracając do kulinarnych psich przygód, ostatnio zaobserwowaliśmy nowe upodobania. 



Oto psia micha. I co widzimy? Chrupaki, grochy no różnorodne smakołyki. Kurczaczkowe, jagnięce, z warzywkami, a nawet z wołowinką się tam trafiły. Brać, wybierać! Ale co? Byłoby zbyt pięknie gdyby wszystko było dobrze! Jak myślicie, które odpadają? Którymi pluje? 


No czerwonymi! A czemu? Bo nie są takiej samej wielkości! I tak co rano. Już nawet testowaliśmy, czy może jak dosypiemy nowych chrupaków, to może jakoś nie zauważy i zje wszystkie? Nie! Uknuł sobie w tej łepetynie że czerwone nie i koniec. 
I tak to właśnie jest z tym rudym paszczakiem... 
Chudy i wybredny.
Ale jest jedna rzecz którą zje zawsze. Da się pochlastać pewnie za nią;) To suszona kurza łapka! Jest taki cwany, że jak tylko zwęszy, że kurza łapa jest wyciągana z szafki, to nawet zrobi jakąś sztuczkę;) Robi przy tym sarnie oczy mówiące: "jestem najukochańszym, najgrzeczniejszym i najgłodniejszym pieskiem na świecie i tak bardzo chcę tej kurzej łapki. Dawaj ją pańcia! No dawaj!". 

Warto tez wspomnieć o porach jedzenia, nie są to od takie pory, poranek czy wieczór. 
Przekonaliśmy się, że miska z chrupakami może sobie stać cały dzień. Futerkowiec ma kaprysy na jadzenie, czasem jeden chrupas, czasem cztery ale nigdy cała micha! 
A najczęstszą porą jedzenia jest okolica 3.00. Ah, jak się pięknie niesie chrupanie, chłeptanie wody... i oczywiście końcowe czknięcie! 

czwartek, 4 września 2014

Co zjemy dzisiaj na obiad? Czyli Lasagne o każdej porze dnia i nocy.


Ilekroć zadaje pytanie mojemu stadu domowemu, co zjemy na obiad, to słyszę dwie odpowiedzi: 
Lasagne z sosem bolońskim i spaghetti bolognese. 
I choćbym stawała na głowie z propozycjami, to te dwie opcje zawsze będą wygrywały. 
Ja i Ka uwielbiamy Lasagne ze szpinakiem, ale jak tylko kolor zielony mignie oczom  młodzieży, nie mam co liczyć na cud!  
Następuje to wspaniałe pytanie: "Czy w tym jest szpinak? ".
Zaraz po tym następuje pytanie młodszej: "Czy w tym są grzyby i pieczarki?".
Takim oto sposobem powstała nasza wersja Lasagne z sosem bolońskim. Nie ukrywam że i ja mam do niej ogromną słabość!
Ostatnio robię coraz większe porcje, ponieważ zawsze znajdzie się jakiś amator wieczornego zajadania Lasagne na zimno (w tym ja;)). 
A, zapomniałabym dodać, że nasza wersja nie akceptuje sosu beszamelowego;).
Tak więc uknuliśmy swoją własną wersję Lasagne z sosem bolońskim! 
Lasagne najlepsza jest następnego dnia po upieczeniu, odgrzana.
Myślicie że u nas ma ona szanse na przetrwanie? Już podczas kolacji następują pytania o to, czy został może jakiś kawałeczek. 
Albo następuję tak zwane "wyrównywanie" to znaczy, kiedy przyłapuję kogoś na podjadaniu prosto z blachy! Na pytanie CO ROBISZ? Odpowiedź jest: "Nie jem! Tylko wyrównywałem brzegi!"(to samo słyszę kiedy przyłapuję na podjadaniu Tiramissu;)) 
Mam nadzieję że nasza wersja lasagne Wam posmakuje!   

Spiskowa Lasagne z sosem bolońskim:

15 sztuk płatów makaronowych  lasagne
4 łyżki oliwy
400 g sera żółtego (możesz użyć swoich ulubionych serów, ja używam mieszankę sera typu gouda,                                   cheddara i peccorino) 
2 puszki pomidorów krojonych 
200 ml passaty pomidorowej
750 g mięsa mielonego z łopatki wieprzowej 
1 cebula 
3-4 ząbki czosnku (my lubimy mocno czosnkowe więc użyłam 4 ząbków) 
sól  morska do smaku 
pieprz do smaku 
1 łyżka cukru (jeśli lubisz bardziej kwaskowaty smak nie musisz dodawać cukru) 
2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku
1 łyżeczka suszonego oregano 
1 łyżeczka suszonej bazylii
świeże zioła: 7 listków bazylii, 10 listków oregano, 3 listki mięty.

 


Cebulę kroimy w drobną kostkę a następnie szklimy ją delikatnie na oliwie.




Do zeszklonej cebuli dodajemy posiekany czosnek i mięso mielone, mieszamy i rozdrabniamy mięso. Gdy mięso będzie podsmażone i straci surowość, dodajemy czosnek przepuszczony przez praskę, suszone oregano, bazylię, paprykę w proszku, pieprz i sól.


Do tak przygotowanego mięsa dodajemy pomidory z puszki i passatę pomidorową. Doprawiamy cukrem aby przełamać  kwaskowaty smak. Zdejmujemy z ognia i odstawiamy do lekkiego przestudzenia sosu, następnie dodajemy posiekane świeże zioła. Jeśli używamy świeżych ziół, dodajemy je zawsze na samym końcu, inaczej stracą smak i aromat.  



W czasie kiedy sos będzie nam się studził, ścieramy ser żółty na dużych oczkach tarki. 
Ja dla smaku doprawiam ser ziołami suszonymi, dodaję szczyptę oregano, bazylii oraz majeranku.



Przygotowujemy formę do Lasagne, bądź prostokątną formę do ciasta. 
Na dnie formy układamy suche płaty makaronowe lasagne, wylewam na nie sos mięsny, tylko tyle by przykrył płaty. Posypuję garstką sera, ponownie układam płaty lasagne i nakładam sos oraz ser. Czynności wykonuje do wyczerpania składników. Ostatnią warstwę płatów delikatnie smarujemy sosem i obficie posypujemy serem. Podczas zapiekania powstanie pyszna i chrupiąca skórka.
Formę z naszą Lasagne wkładamy do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 st. C. 
Pieczemy 35 min. aż serowa skórka zacznie nabierać złocistego koloru. 
Po tym czasie wyciągamy formę z piekarnika i studzimy. 
Kroimy w dowolnej wielkości prostokąty. 

P.S.Ciekawa jestem, jak duże kawałki będą u Was ? 


To ja nastawiam budzik na 7:00... Czyli mieszczuch w lesie.



Stało się, oficjalnie dla mnie wakacje się skończyły. Nastał 1 września, a wraz z nim powrót do nauczania. Rozpoczęcie roku było o godz.14.00, zatem ostatnie godziny wakacji można było jeszcze jakoś wykorzystać. 
W przed dzień, Ka uknuł że przecież przed rozpoczęciem możemy pojechać na grzyby! 
I padło to pytanie: " To jak?  Jak wyjedziemy o 7.00 to zdążymy spokojnie przed Twoją pracą? I włączą już ciepłą wodę" (aha, zapomniałam wspomnieć że tego dnia do godziny 13.00 miało nie być ciepłej wody... to tak do kompletu). Nie ma to jak pobudka o 6.30...

Stało się to już naszą tradycją, wyprawa do lasu na zbieractwo grzybowe.




W człowieku odzywa się jakieś zwierze, wzrok skupiony od postawienia nogi na poboczu drogi. Przecież te grzyby mogły wyrosnąć nawet przy drodze, a nikomu nawet nie przyjdzie do głowy że tam są. I to właśnie ja będę osobą która je tam znajdzie! 
W zeszłym roku odkryliśmy wspaniałe miejsce na nasze wyprawy grzybowe ( ha ha,nie zdradzę tej tajemnicy;)). Nie spodziewając się wielkich zbiorów pojechaliśmy motocyklem, potem wracaliśmy obwieszeni ,a dokładniej ja, siatkami wypełnionymi grzybami, Całą drogę zastanawiałam się w głowie, czy któraś z tych siatek nie pęknie od pędu powietrza, a moje cenne zdobycze wylecą na szybę samochodu jadącego za nami. Całe szczęście udało się dowieźć cenny pakuneczek do domu w całości. 
W tym roku byliśmy sprytniejsi! Pojechaliśmy samochodem, uzbrojeni w koszyk i siatki. Specjalny leśny strój gotowy, Ka zabrał przezornie kapelusz co by kleszcze nie zaatakowały ( po białowieskiej przygodzie z kleszczem lepiej być przygotowanym). 
Ah, nie wspomniałam że nasz planowany wyjazd o 7.00 nie doszedł do skutku? Otóż rozpoczęliśmy wyprawę o 7.45... bo troszkę się nam przysnęło;) Potem mieliśmy niemały dylemat, czy jedziemy sami czy może bierzemy naszego czworonożnego koleżkę. Ale po chwili zastanowienia, doszliśmy do wspólnych wniosków - nasz pies jest nie do końca...hmm jakby to określić, normalny jeśli chodzi o sprawy spuszczania go ze smyczy w lesie. Mamy nieco " szalonego" psa, o którym niejednokrotnie tu jeszcze przeczytacie ( jak np. o jeździe skuterem;)).



Jeśli mam być szczera to nie spodziewałam się jakiś wielkich zbiorów. Ale od razu po wkroczeniu w teren zalesiony, odezwał się we mnie duch rywalizacji. Kto pierwszy znajdzie grzyba? 
I jak tylko o tym pomyślałam usłyszałam radosny okrzyk Ka: "Ha! Mam! O następny!!! ". I co ? Znalazł... 



Piękne siedlisko 5 grzybów za jednym przysiądnięciem na trawie! JA w pierwszej kolejności jedyne co znalazłam to pająka w którego pajęczyne wlazłam. I jaki okrzyk mogłam wykonać? PRZERAŻENIA!!! Wielki pająk, siedzący między gałęziami i to ja musiałam w niego wleźć!
Ale na szczęście zła passa minęła szybko, po chwili i ja znalazłam swoje grzyby.






Radość nie do opisania! Ka musiał biegać co 15 min do auta żeby opróżniać kosz, tyle ich było. 
Oczywiście pająki atakowały mnie z każdej strony! Co spuściłam tylko wzrok i zrobiłam krok, od razu przeprowadzały atak! Ka się śmieje, że nie zna większego mieszczucha niż ja. I to prawda, jestem mieszczuchem, takim prawdziwym! Ale przecież miasto to też czasem wielka i dzika puszcza. 
Radość, radością ale ktoś musiał te grzyby po przywiezieniu oczyścić. Jak się okazało nazbieranie grzybów to tzw. "pikuś" przy obieraniu ich, czyszczeniu,obskubywaniu z gałązek i wykrawanie robali ze środka...mhh rozkosz. 


Przyjechaliśmy do domu z wielkim koszem grzybów! 
Ja pierwsze co zrobiłam, to pobiegłam do łazienki w celu pozbycia się z siebie wszystkich pająków.
I tu nastąpiła niemiła niespodzianka...brak ciepłej wody, a przecież muszę wychodzić do pracy, no i te pająki... 
Ostatecznie zakończyło się gotowaniem 4 garów wody z którymi pająki nie miały szans.
Po powrocie z pracy, czekał już na mnie ten wielki kosz wypełniony po brzegi grzybami. 
Spędziliśmy 6h na obieraniu, krojeniu i oczyszczaniu naszych leśnych zdobyczy.

Ale mimo spędzenia tak długiego czasu na oprawianiu ich i tak planujemy już kolejną wyprawę. 
Bo co może bardziej cieszyć niż pełen kosz własnoręcznie zebranych grzybów?


  

niedziela, 31 sierpnia 2014

Niech Pani zobaczy, będzie Pani zadowolona! Czyli warszawska Hala Mirowska i miejska zielarka.



Od kiedy zamieszkałam na warszawskiej Woli, byłabym chyba chora, gdybym choć raz w tygodniu nie zawitała na Halę Mirowską. A dokładniej na targ, znajdujący się na tyłach dwóch bliźniaczych hal targowych. Kiedy tu przychodzę, czasem odnoszę wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu, a ja trafiłam właśnie w rok 1920. Przekrój kulinarny, społeczny i kulturowy jak się patrzy!
Istny raj dla poszukiwaczy dobrego jedzenia.  Znajdziemy tam prawie wszystko, czego kulinarny miłośnik poszukuje.
Mięso (znajdziemy tu również dziczyznę i jagnięcinę), ryby, warzywa i owoce ale i orientalne potrawy i zapachy. I nie mówię tu o oriencie typu jedzenie u ''Chińczyka" czy kebab.
Orient w pełnej krasie!
Znajdziemy tu sklep z  przyprawami pochodzącymi  z basenu Morza Śródziemnego, którego właścicielem jest Syryjczyk (to miejsce stanie się tematem jednego z kolejnych wpisów).
Kiedy potrzebuję przyrządzić potrawę włoską, grecką czy marokańską doskonale wiem, że tam znajdę wszystko co jest mi potrzebne. Po wszelkiego rodzaju kiełki, fasole, pędy i sole morskie kieruję się do pana, którego imienia nie znam, ale funkcjonuje w mojej głowie jako "Pan on kolendry:. Czemu??? Bo nigdzie nie kupiłam lepszej kolendry niż u niego! Nad wejściem do jego sklepiku wisi napis: "Tu pracuje taki Pan co hoduje zioła sam!"

Ale mogłabym się tak rozpisywać na temat niemal każdego sklepu, a tu historia miała być o ziołach!
Podczas mojej ostatniej wizyty na targowisku po raz kolejny urzekło mnie stoisko, na którym znajdziemy wszelkiego rodzaju zioła: co najmniej 8 odmian mięty (w tym mojej ulubionej odmiany marokańskiej), kilka odmian bazylii, oregano, szałwii, melisy, co najmniej dwóch odmian curry, wiszącej odmiany rozmarynu. I mogłabym tak wymieniać jeszcze długo... ale  znalazłam tam moje ulubione wrzosy.




Sprzedaje tam Pani Łucja... i tu przepadłam na amen, a powody były dwa!
Po pierwsze, p. Łucja opowiada o ziołach które sama hoduje w taki sposób,że niejeden botanik mógłby pozazdrościć jej wiedzy. A po drugie, jako jedyna niemal z całej hali, pozwoliła bez najmniejszego problemy zrobić zdjęcia jej stoiska.



Pai Łucja wykazała się dodatkowo ogromną cierpliwością wobec klientów, a byli tezż i tacy
 "wymagający" ... A to że listki w lewo rosną i czemu nie w prawo, a czemu ten rozmaryn taki płaski i jakoś tak zwisa? A p. Łucja opowiadała o każdej roślinie czemu i dlaczego.

A ja przepadłam całkowicie w zapachach mięty, rozmarynu i mojej ulubionej bazylii której, zapach zawsze przenosi mnie do mojej ukochanej Italii...






Przepadłam. 
Przepadłam kompletnie, zwłaszcza w wyborze ziół, które chciałabym zabrać do domu. 
Moja wizyta w ziołowym raju zakończyła się przytachaniem do domu :
- bazylii genueńskiej
- rozmarynu lekarskiego
- curry 
- papryczki czuszki (choć na moim balkonie mam plantacje paprykową) 
- mięty marokańskiej
- czerwonej bazylii ( tu p. Łucja skutecznie mnie przekonała : " Pani weźmie ją, cholera mocna jak zajzajer, ale będzie Pani zadowolona! " ) 
- oregano 
- 3 wrzosy  



I teraz najlepsze! Jechałam z tym wszystkim na skuterze !!! Jechałam i zastanawiałam się nie nad tym czy dowiozę je wszystkie, tylko nad tym, że wyglądałam jakbym obrabowała szklarnie z roślinami i własnie z nimi uciekam ( zawrotna prędkość 50 km/h).
Jedno jest pewne, skoro przytaszczyłam te wszystkie chabazie  to p. Łucja nie dość że jest świetną znawczynią ziół, ale i doskonale potrafi sprzedać swój towar:)
A zioła w kuchni... nic tak nie cieszy jak zerwanie paru listków, które w magiczny sposób sprawią, że potrawa ożywa feerią smaków...